piątek, 5 kwietnia 2013

Tym Panom już dziękujęmy



,,Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym”, niestety tej prawdy płynącej ze słów piosenki grupy Perfekt zdaje się nie znać wielu znakomitych oraz innych bardzo dobrych w przeszłości pięściarzy, którzy mimo upływu lat, a przede wszystkim znacznego spadku wartości sportowej ciągle nie mogą rozstać się z ringiem. Jedni są już tak porozbijani, że każdy mocniejszy cios rywala powoduje spustoszenie w ich układzie nerwowym, inni mimo, że nie przegrywają przed czasem to w ringu robią już tylko za worki treningowe. Wszyscy jako powód dalszego boksowania wymieniają dalszą chęć odnoszenia sukcesów, ale oczywiście zdecydowana większość boksuje już tylko dla pieniędzy. Niby nic w tym złego, w końcu co niestosownego jest w zarabianiu na życie? Niestety kolejne nieudane występy powodują tylko rysy na ich bogatych sportowych karierach, a kolejne przyjęte ciosy mogą w niedługim czasie poważnie odbić się na stanie ich zdrowia. W tej notce przedstawię nazwiska 10 pięściarzy, którzy moim zdaniem powinni już zawiesić rękawice na kołku. Tym razem obędzie się bez rankingu, nie będę przecież oceniał, który pięściarz powinien skończyć karierę bardziej, a który mniej, bo moim zdaniem dla własnego dobra powinni uczynić to wszyscy.
            
Roy Jones Jr (ur. 1969)
08.11. 2003 r. to data ostatniej dużej wygranej Roya Jonesa Jr. Wracający do wagi półciężkiej po krótkiej, ale zakończonej zdobyciem tytułu przygodzie w wadze ciężkiej Roy pokonał wówczas niejednogłośną decyzją sędziów Antonio Tarvera, ale już wtedy dało się zaobserwować, że nie jest to już ten sam świetny pięściarz co wcześniej. Od tamtej pory bilans jego walki wynosi 7 zwycięstw i tyle samo porażek. Ciężkie nokauty fundowali mu Tarver w rewanżu, Glen Johnson, Danny Green i Denis Lebediew, bez większych problemów punktowali Joe Calzaghe i Bernard Hopkins. Jedynym wartym odnotowania rywalem pokonanym w ciągu ostatnich 9 lat przez Jonesa jest Felix Trinidad. Tyle, że i on podczas ich walki do ringu wniósł przede wszystkim nazwisko. Być może Roy Jones Jr nigdy nie miał tytanowej szczęki, ale w latach swojej świetności dzięki swojemu refleksowi był celem nie do uchwycenia dla swoich rywala. Dzisiaj pozbawiony swoich największych atutów naraża się na nokaut z każdym ponad przeciętnie bijącym przeciwnikiem. Niestety sam Roy wydaje się tego nie zauważać i ciągle jeszcze wspomina o zdobyciu brakującego mu do kolekcji tytułu w wadze cruiser. Mimo wszystko jeśli już miałoby dojść do jego walki z Krzysztofem Włodarczykiem, o której co jakiś czas wspomina w mediach promotor Diablo to nawet mimo patriotycznego obowiązku kibicowania rodakowi kciuki mocno trzymał będę za Amerykanina, przy okazji kolejny raz drżąc o jego zdrowie.

Andrzej Gołota (ur. 1968)
Nie będę tutaj roztrząsał kwestii czy Gołota to nr 1 polski profi w historii czy nie, faktem jest na pewno jednak, że to właśnie popularny Andrew był prekursorem boksu zawodowego w Polsce. Do dzisiaj zresztą wielu polskich pięściarzy wymienia Gołotę jako tego, który zainspirował ich do uprawiania boksu. Jego walki z Bowe, Lewisem, Sandersem, Witherspoonem, Grantem, Tysonem, Byrdem, Ruizem, Brewsterem, a nawet Mollo z bardziej czy mniej chwalebnych powodów, ale na stałe wpisały się w pamięć nie tylko polskich kibiców. Ostatnie trzy walki Gołoty kończyły się jego porażkami, w każdej z nich lądował też na deskach. Niestety co raz to młodsze pokolenia fanów boksu kojarzą Gołotę głównie z tych, bardzo nieudanych występów. Walka z Saletą była dla niego kolejnym, trudno nawet zliczyć którym to już powrotem ze sportowej emerytury. Dla dobra samego Andrew mam nadzieję, że ostatnim.

Evander Holyfield (ur 1962)
Co prawda od ostatniej walki Holyfielda w maju minie już 2 lata, ale ten nie unikający nigdy wyzwań pięściarz ciągle oficjalnie nie ogłosił zakończenia kariery. Co jakiś czas możemy przeczytać zapowiedzi Holyfielda, że nie odejdzie dopóki po raz piąty nie zostanie mistrzem w wadze ciężkiej, ale skoro nie udało mu się to od 2001 r, to trudno przypuszczać, że miałoby to nastąpić dzisiaj, w erze braci Kliczko (bo Powietkina za mistrza nie uważam). Oczywiście Holyfield został obrabowany z tytułu w walce z Wałujewem, stąd zapewne zadra w jego ambicji i poniekąd zrozumiała dalsza chęć boksowania. Trzeba jednak zwrócić uwagę na fakt, że Rosjanin był jednym z najsłabszych mistrzów wagi ciężkiej w historii i na jego tle nawet podstarzały już Holyfield mógł wyglądać stosunkowo całkiem przyzwoicie. Skoro jednak nie doszło do walki rewanżowej z ostatnim mistrzem w zasięgu Holyfielda to ten powinien sobie dać sprawę, że tytułu już nie zdobędzie. W ostatnich latach Holyfield pokonywał jedynie swoich rówieśników i średniaków, jednak z tymi ostatnimi również zdarzało mu się mieć problemy. Jak choćby przed dwoma laty z Shermanem Williamsem, który bez żadnego respektu zaserwował dawnemu mistrzowi sporej dawki punishment zakończony rozcięciem łuku brwiowego i w konsekwencji przerwaniem walki po 3 rundach. Stary cwaniak Holyfield rozegrał to jednak na tyle sprytnie, że sędzia ringowy uznał jego sugestie, że rozcięcie nie powstało po ciosie, a po przypadkowym zderzeniu głowami i walka została uznana za nieodbytą. Tyle dobrego, że Holy nie daje obijać się młodym prospektom (jeśli tacy w ogóle w dzisiejszej wadze ciężkiej występują) i mówi jedynie o walkach mistrzowskich. Na te jednak nie ma co liczyć. Bracia Kliczko powtarzają, że mają do niego za dużo szacunku, a Powietkin, z którym Amerykanin również chce się zmierzyć za same przymiarki do takiej walki pod koniec 2011 r został skrytykowany na tyle mocno, że trudno przypuszczać, że miałby zawalczyć z Amerykaninem kolejne 2 lata później. W zaistniałej sytuacji Holyfield powinien zaprosić swoich wielkich ringowych kompanów czyli Bowe, Tysona, Foremana, Holmesa, Lewisa, Moorera i Qawiego (nazwiska robią wrażenie, prawda?) i w obiektywach kamer oraz świetle fleszy uroczyście rozstać się ringiem.

James Toney (ur. 1968)
Mimo, że w tym roku Lights Out będzie obchodził już 45. urodziny to ciągle powtarza o gotowości do walki z braćmi Kliczko. Jest tylko jeden problem, ostatnią dobrą walkę w wadze ciężkiej Toney stoczył w 2006 r, kiedy co prawda zdaniem sędziów przegrał niejednogłośnie na punkty z Samuelem Peterem, ale nie tylko moim zdaniem zasłużył wtedy na zwycięstwo. Później już bez kontrowersji przegrał z Nigeryjczykiem w rewanżu, ale od tamtej pory bilans jego walk wynosi 5-1, a więc bardzo przyzwoicie. Niestety nic bardziej mylnego. Jedynym z tej piątki pokonanych reprezentującym choćby przyzwoity poziom był Fres Oquendo, tyle, że w tym przypadku to akurat Toneyowi sędziowie sprezentowali punktowe zwycięstwo. Po raz ostatni Toney zaskoczył kibiców w listopadzie 2011 r, kiedy to po ponad ośmiu latach od pamiętnej walki z Wasilijem Żirowem ponownie zameldował się w wadze cruiser. W walce z Denisem Lebedewiem nie miał jednak nic do powiedzenia, przegrał wszystkie rundy, a swoją żałosną postawę tłumaczył odniesioną w 2 rundzie kontuzją nogi. Pięć miesięcy później do walki z Bobbym Gunnem przystąpił już ponad 20 kg cięższy. Mimo karykaturalnej postury i równie słabej postawy udało mu się jednak wygrać przed czasem, choć gdyby nie kontuzja rywala musiałby zapewne męczyć siebie i kibiców przez pełen dystans. Już pod koniec tego miesiąca Toney wyrusza do Australii, gdzie jego rywalem będzie miejscowy osiłek o imponującym rekordzie i wysokim procencie nokautów. Trudno spodziewać się, że twardogłowy James miałby przegrać przed czasem, w końcu nie zdarzyło mu się to w żadnej z dotychczasowych 86 walk. Oczywiście tego też mu nie życzę, ale może właśnie taka porażka uzmysłowiłaby mu, że do formy z walk z Nunnem, McCallumem czy nawet Żirowem nie ma już powrotu i dzisiaj w konfrontacji z czołówką oprócz nazwiska nie ma on już nic do zaoferowania.           
            
Shane Mosley (ur. 1971)
Mosley ostatnią walkę wygrał w styczniu 2009 r, kiedy to raczej niespodziewanie znokautował Antonio Margarito. Od tamtej pory do ringu wychodził czterokrotnie, trzykrotnie przegrywając i raz tylko remisując z Sergio Morą. O ile trudno mu się dziwić, że przyjął milionowe oferty walk z Mayweatherem i Pacquaio, o tyle walkę w wadze jr średniej z Saulem Alvarezem mógł sobie darować. W konfrontacji z 19 lat młodszym i naturalnie większym rywalem Mosley od początku miał służyć jedynie jako nazwisko do rekordu Canelo. Potwierdziła to jednostronna walka, a jeden z sędziów chyba tylko z sentymentu dla byłego mistrza zapisał na jego koncie dwie rundy. Niestety również Mosley wydaje się nie dostrzegać upływających lat i w maju po raz kolejny wyjdzie na ring z rywalem, następnym po Alvarezie zresztą, który z racji wieku mógłby być jego synem. Pablo Cesar Cano to co najwyżej średniak, ale nawet z takimi dzisiejszy Sugar nie jest faworytem. Nawet jeśli Mosley wygra tą walkę, to co wtedy? Kolejny jednostronny oklep od kogoś z czołówki? Nie wiadomo tylko po co, bo na brak pieniędzy po ostatnich walkach Mosley raczej nie powinien narzekać.  

Hasim Rahman (ur. 1972)
Rahman nie był nigdy wybitnym ciężkim, ale nokautując Lennoxa Lewisa na stałe zapisał się w historii wagi ciężkiej. Poza tym pokonał m.in Corrie Sandersa, Kali Meehana i Monte Barretta, remisował z Davidem Tuą i Jamesem Toneyem. Jego kariera skończyła się w zasadzie już w 2006 r. kiedy to stracił pas WBC po porażce przez KO w 12 rundzie z Olegiem Maskajewem. Dwa lata później Rahman niespodziewanie otrzymał kolejną mistrzowską szanse. Sensacji jak w walce z Lewisem nie było i po jednostronnym laniu młodszy z braci Kliczko zastopował Amerykanina w 7 odsłonie. Po ponad rocznej przerwie Rahman wrócił na ring w 2010 r, pokonał przed czasem pięciu podających się za pięściarzy bliżej nieokreślonych osobników, a w ramach uznania federacja WBA uczyniła go obowiązkowym pretendentem dla Alexandra Powietkina. Do starcia z Rosjaninem The Rock przystępował po kolejnej długiej przerwie, ale zbijając kilkanaście kilogramów sprawił chociaż pozory gotowości do walki. Niestety w ringu wyglądał fatalnie (nie tylko wizualnie), a każdy mocniejszy cios Powietkina powodował, że zachowywał się nie szukając wyszukanych porównań jak trzcina na wietrze. Ostatecznie ta jedna z najbardziej żenujących walk o pas mistrzowski w wadze ciężkiej (jaki pas, taki mistrz i pretendenci) zakończyła się już w drugiej rundzie, kiedy to otrzymaniu kilku mocnych ciosów bezradny Rahman jedną rękę opuścił do bioder, drugą chwycił się lin i jakby świadomie wystawił na się odstrzał, który nastąpił z kolejnym ciosem Powietkina. Niestety nazwisko Rahmana jest ciągle gorącym towarem dla promotorów młodych pięściarzy, o czym świadczy chociażby próba ściągnięcia go dla Artura Szpilki. Tym razem się jeszcze nie udało, pewnie dlatego, że The Rock nie roztrwonił jeszcze ostatniej wypłaty, ale gdy to już nastąpi pewnie znowu wróci na ring. Kto wie, może nawet ponownie zostanie oficjalnym pretendentem…     

Byron Mitchell (ur. 1973)
Były dwukrotny mistrz WBA w wadze super średniej, dzisiaj niestety wrak, którego nazwisko do rekordu połakomili dopisać się niedawno również i polscy pięściarze. Do pierwszej mistrzowskiej szansy Mitchell przystępował z imponującym rekordem 19-0 (15 KO) i mimo, że wyraźnie przegrywał na kartach punktowych to w 11 rundzie potwierdził, że dysponuje potężnym ciosem nokautując dotychczasowego championa Frankie Lilesa. W kolejnych latach dał się zapamiętać z bardzo wyrównanych dwumeczów z Brundo Girardem i Mannym Siacą. Wreszcie w 2003 r wyruszył do Niemiec na walkę unifikacyjną z niepokonanym Svenem Ottke. Mitchell był lepszy, zasłużył na zwycięstwo, ale nie po raz pierwszy potwierdził się fakt, że żeby wygrać z Niemcem na wyjeździe trzeba go znokautować, inaczej dźentelmeni zwani sędziami punktowymi przyznają zwycięstwo gospodarzowi. Kilka miesięcy później Mitchell przegrał jeszcze w 2 rundzie z Joe Calzaghe, w tej samej rundzie samemu jednak rzucając go po raz pierwszy w karierze na deski i na 4 lata zniknął z ringów. Po powrocie przez pewien czas przeplatał jeszcze porażki ze zwycięstwami nad średniakami, ale od czas KO z Otisem Griffinem w 2010 r robi jedynie za mięso armatnie dla swoich rywali. Kiedy znokautował go Zsold Erdei, który przecież nigdy wielkim puncherem nie był miałem nadzieję, że Amerykanin zda sobie sprawę, że z jego opornością na ciosy, a właściwie jej brakiem z każdym kolejnym wyjściem na ring naraża się tylko na ciężkie nokauty. Niestety po walce z Węgrem Mitchell stoczył dotąd jeszcze trzy walki. Ciężkie nokauty zaliczył z rąk Dawida Kosteckiego i Andrzeja Fonfary, a ostatnią walka już w limicie wagi cruiser skończyła się dla niego w pierwszym starciu. Nie wiem jak wygląda poziom służby zdrowia w Stanach Zjednoczonych, ale skoro ktoś dopuszcza jeszcze Mitchella do walk to domyślam się, że nie jest specjalnie wysoki.

Enzo Maccarinelli (ur. 1980)
Kolejny po Royu Jonesie Jr pięściarz, którego fani przed każdą kolejną walką drżą o jego zdrowie. Ten były mistrz WBO w wadze cruiser od czasu szybkiej porażki z Davidem Hayem w 2008 r jest notorycznie nokautowany przez każdego lepszego pięściarza. Po brutalnym nokaucie z rąk Alexandra Frenkela w 2010 r w podjął niezrozumiałą decyzję zbicia ponad 20 funtów i przejścia do wagi półciężkiej. W marcu ubiegłego roku spróbował jeszcze raz sił w wadze cruiser, która o mały włos nie skończyła się dla niego kolejną przykrą porażką przed czasem. Będącego na skaju nokautu po uprzednim zaliczeniu desek Enzo uratował jednak gong. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że wybił on jakieś 50 sekund za wcześnie. W dalszej fazie pojedynku z silnym fizycznie, ale bardzo mocno ograniczonym pięściarsko rywalem potomek Włoskich emigrantów jeszcze raz wylądował na deskach, ale ostatecznie udało mu się dotrwać do końca 12 rundy i zwyciężyć na punkty. W ostatniej walce z Ovillem McKenzie doszło już do sytuacji, że sędzia ringowy widząc przyjmującego go kilka ciosów na gardę szybko przerwał pojedynek. Oczywiście decyzja ta była zdecydowanie zbyt przedwczesna i nie można tłumaczyć jej tylko obawą o zdrowie zawodnika. W końcu arbiter ringowy nie może stopować walki tylko dlatego, że podatny na nokauty pięściarz przyjmuje ciosy, tym bardziej, że nie wydają się one robić na nim większego wrażenia. Nie zmienia to jednak faktu, że Maccarinelli nie trzyma ciosu i mimo ciągle stosunkowo młodego wieku w trosce o swoje zdrowie powinien już pożegnać się z ringiem. Za nim to jednak nastąpi to już 20 kwietnia dojdzie do rewanżu z McKenzie. Chyba nie chcę na to patrzeć.    

Danny Williams (ur. 1973)
Na początku wieku Williams zaliczał się do europejskiej, a nawet szerokiej światkowej czołówki wagi ciężkiej. Na liście pokonanych przez niego zawodników widnieją m.in nazwiska Kali Meehana, Michaela Sprotta, Audleya Harrisona i Matta Skelttona. Pokonując w 2004 r przez KO w 4 rundzie wrak Mike'a Tysona doczekał się nawet walki o tytuł WBC z Witalijem Kliczko. W starciu z Ukraińcem nie miał jednak wiele do powiedzenia i po zaliczeniu kilku efektownych nokdaunów w 8 rundzie zlitował się wreszcie nad nim sędzia ringowy, który zastopował ten nierówny pojedynek. Warta uwagi jest też jego zwycięska walka z Markiem Potterem z grudnia 2000 r, kiedy to mimo kontuzji prawego barku Williams postanowił kontynuować pojedynek i walcząc w zasadzie tylko lewą ręką efektownie znokautował swojego rywala. Porażka w 2010 r z Dereckiem Chisorą wydawała się idealnym momentem na zakończenie kariery i taką decyzję Williams też podjął. Niestety w swoim postanowieniu wytrwał tylko 10 miesięcy i po pokonaniu dwóch dostarczycieli zwycięstw sam wcielił się w ich rolę. Obecnie na łotewskiej licencji w poszukiwaniu zarobku przemierza całą Europę przy okazji notując serię 6 kolejnych porażek. Mam nadzieję, że w tym tourze nie znajdzie się również miejsce dla Polski i walki z naszymi ciężkimi ,,prospektami".

Owen Beck (ur. 1976)
Może Beck nigdy nie był jakimś szczególnie wyróżniającym się ciężkim, ale dzięki zbudowaniu rekordu 24-0 (18 KO) dostał się w 2005 r. do walki o pozycję o nr 1 rankingów WBC i IBF. Co prawda przegrał przez TKO w 9 rundzie z Monte Barrettem, ale do tego czasu toczył z faworyzowanym rywalem bardzo wyrównany bój. Kilka miesięcy później w kolejnym eliminatorze tym razem tylko przez SD uległ Rayowi Austinowi. Rok później doczekał się jednak walki o pas, a mistrzem, który dał mu szansę był potężny Nikołaj Wałujew. Tym razem przegrał jednak szybko, bo już w 3 rundzie. Od czasu starcia z Rosjaninem pokonał jeszcze czterech tzw bumów, a następnie rozpoczął sprzedaż swojego wciąż bardzo dobrego bilansu i to od razu na hurtową skalę. Od stycznia 2010 r Beck przegrał 9 walk z rzędu, z czego 8 przed czasem. Odwiedził (no bo przecież nie walczył) m.in. Australię, Polskę i Rosję. W ostatniej walce wycierał nim ring wracający po długiej przerwie 43-letni Oleg Maskajew.

2 komentarze:

  1. darmowe fixy bukmacherskie pewniaki

    insidery


    zapraszam



    http://fixybuk.blogspot.com/


    tenis pilka nozna hokej

    surebety

    OdpowiedzUsuń
  2. www.camelbet.com zakłady bukmacherskie

    OdpowiedzUsuń