,,Trzeba wiedzieć kiedy
ze sceny zejść niepokonanym”, niestety tej prawdy płynącej ze słów piosenki
grupy Perfekt zdaje się nie znać wielu znakomitych oraz innych bardzo dobrych w
przeszłości pięściarzy, którzy mimo upływu lat, a przede wszystkim znacznego
spadku wartości sportowej ciągle nie mogą rozstać się z ringiem. Jedni są już
tak porozbijani, że każdy mocniejszy cios rywala powoduje spustoszenie w ich
układzie nerwowym, inni mimo, że nie przegrywają przed czasem to w ringu robią
już tylko za worki treningowe. Wszyscy jako powód dalszego boksowania
wymieniają dalszą chęć odnoszenia sukcesów, ale oczywiście zdecydowana
większość boksuje już tylko dla pieniędzy. Niby nic w tym złego, w końcu co niestosownego
jest w zarabianiu na życie? Niestety kolejne nieudane występy powodują tylko
rysy na ich bogatych sportowych karierach, a kolejne przyjęte ciosy mogą w
niedługim czasie poważnie odbić się na stanie ich zdrowia. W tej notce
przedstawię nazwiska 10 pięściarzy, którzy moim zdaniem powinni już zawiesić rękawice
na kołku. Tym razem obędzie się bez rankingu, nie będę przecież oceniał, który
pięściarz powinien skończyć karierę bardziej, a który mniej, bo moim zdaniem dla
własnego dobra powinni uczynić to wszyscy.
Roy Jones Jr (ur.
1969)
08.11. 2003 r. to
data ostatniej dużej wygranej Roya Jonesa Jr. Wracający do wagi półciężkiej po
krótkiej, ale zakończonej zdobyciem tytułu przygodzie w wadze ciężkiej Roy pokonał
wówczas niejednogłośną decyzją sędziów Antonio Tarvera, ale już wtedy dało się
zaobserwować, że nie jest to już ten sam świetny pięściarz co wcześniej. Od
tamtej pory bilans jego walki wynosi 7 zwycięstw i tyle samo porażek. Ciężkie
nokauty fundowali mu Tarver w rewanżu, Glen Johnson, Danny Green i Denis
Lebediew, bez większych problemów punktowali Joe Calzaghe i Bernard Hopkins.
Jedynym wartym odnotowania rywalem pokonanym w ciągu ostatnich 9 lat przez
Jonesa jest Felix Trinidad. Tyle, że i on podczas ich walki do ringu wniósł przede
wszystkim nazwisko. Być może Roy Jones Jr nigdy nie miał tytanowej szczęki, ale
w latach swojej świetności dzięki swojemu refleksowi był celem nie do
uchwycenia dla swoich rywala. Dzisiaj pozbawiony swoich największych atutów
naraża się na nokaut z każdym ponad przeciętnie bijącym przeciwnikiem. Niestety
sam Roy wydaje się tego nie zauważać i ciągle jeszcze wspomina o zdobyciu
brakującego mu do kolekcji tytułu w wadze cruiser. Mimo wszystko jeśli już
miałoby dojść do jego walki z Krzysztofem Włodarczykiem, o której co jakiś czas
wspomina w mediach promotor Diablo to nawet mimo patriotycznego obowiązku
kibicowania rodakowi kciuki mocno trzymał będę za Amerykanina, przy okazji kolejny
raz drżąc o jego zdrowie.
Andrzej Gołota (ur.
1968)
Nie będę tutaj
roztrząsał kwestii czy Gołota to nr 1 polski profi w historii czy nie,
faktem jest na pewno jednak, że to właśnie popularny Andrew był prekursorem
boksu zawodowego w Polsce. Do dzisiaj zresztą wielu polskich pięściarzy
wymienia Gołotę jako tego, który zainspirował ich do uprawiania boksu. Jego
walki z Bowe, Lewisem, Sandersem, Witherspoonem, Grantem, Tysonem, Byrdem,
Ruizem, Brewsterem, a nawet Mollo z bardziej czy mniej chwalebnych powodów, ale
na stałe wpisały się w pamięć nie tylko polskich kibiców. Ostatnie trzy walki
Gołoty kończyły się jego porażkami, w każdej z nich lądował też na deskach. Niestety
co raz to młodsze pokolenia fanów boksu kojarzą Gołotę głównie z tych, bardzo nieudanych
występów. Walka z Saletą była dla niego kolejnym, trudno nawet zliczyć którym
to już powrotem ze sportowej emerytury. Dla dobra samego Andrew mam nadzieję,
że ostatnim.
Evander Holyfield (ur
1962)
Co prawda od
ostatniej walki Holyfielda w maju minie już 2 lata, ale ten nie unikający nigdy
wyzwań pięściarz ciągle oficjalnie nie ogłosił zakończenia kariery. Co jakiś czas możemy przeczytać zapowiedzi Holyfielda, że nie odejdzie
dopóki po raz piąty nie zostanie mistrzem w wadze ciężkiej, ale skoro nie udało
mu się to od 2001 r, to trudno przypuszczać, że miałoby to nastąpić dzisiaj, w
erze braci Kliczko (bo Powietkina za mistrza nie uważam). Oczywiście Holyfield
został obrabowany z tytułu w walce z Wałujewem, stąd zapewne zadra w jego
ambicji i poniekąd zrozumiała dalsza chęć boksowania. Trzeba jednak zwrócić
uwagę na fakt, że Rosjanin był jednym z najsłabszych mistrzów wagi ciężkiej w
historii i na jego tle nawet podstarzały już Holyfield mógł wyglądać stosunkowo
całkiem przyzwoicie. Skoro jednak nie doszło do walki rewanżowej z ostatnim
mistrzem w zasięgu Holyfielda to ten powinien sobie dać sprawę, że tytułu już
nie zdobędzie. W ostatnich latach Holyfield pokonywał jedynie swoich
rówieśników i średniaków, jednak z tymi ostatnimi również zdarzało mu się mieć
problemy. Jak choćby przed dwoma laty z Shermanem Williamsem, który bez żadnego
respektu zaserwował dawnemu mistrzowi sporej dawki punishment zakończony
rozcięciem łuku brwiowego i w konsekwencji przerwaniem walki po 3 rundach.
Stary cwaniak Holyfield rozegrał to jednak na tyle sprytnie, że sędzia ringowy
uznał jego sugestie, że rozcięcie nie powstało po ciosie, a po przypadkowym
zderzeniu głowami i walka została uznana za nieodbytą. Tyle dobrego, że Holy
nie daje obijać się młodym prospektom (jeśli tacy w ogóle w dzisiejszej wadze
ciężkiej występują) i mówi jedynie o walkach mistrzowskich. Na te jednak nie ma
co liczyć. Bracia Kliczko powtarzają, że mają do niego za dużo szacunku, a
Powietkin, z którym Amerykanin również chce się zmierzyć za same przymiarki do
takiej walki pod koniec 2011 r został skrytykowany na tyle mocno, że trudno
przypuszczać, że miałby zawalczyć z Amerykaninem kolejne 2 lata później. W
zaistniałej sytuacji Holyfield powinien zaprosić swoich wielkich ringowych kompanów
czyli Bowe, Tysona, Foremana, Holmesa, Lewisa, Moorera i Qawiego (nazwiska
robią wrażenie, prawda?) i w obiektywach kamer oraz świetle fleszy uroczyście rozstać się ringiem.
James Toney (ur.
1968)
Mimo, że w tym roku Lights
Out będzie obchodził już 45. urodziny to ciągle powtarza o gotowości do walki z
braćmi Kliczko. Jest tylko jeden problem, ostatnią dobrą walkę w wadze ciężkiej
Toney stoczył w 2006 r, kiedy co prawda zdaniem sędziów przegrał niejednogłośnie
na punkty z Samuelem Peterem, ale nie tylko moim zdaniem zasłużył wtedy na
zwycięstwo. Później już bez kontrowersji przegrał z Nigeryjczykiem w rewanżu,
ale od tamtej pory bilans jego walk wynosi 5-1, a więc bardzo przyzwoicie.
Niestety nic bardziej mylnego. Jedynym z tej piątki pokonanych reprezentującym
choćby przyzwoity poziom był Fres Oquendo, tyle, że w tym przypadku to akurat
Toneyowi sędziowie sprezentowali punktowe zwycięstwo. Po raz ostatni Toney
zaskoczył kibiców w listopadzie 2011 r, kiedy to po ponad ośmiu latach od
pamiętnej walki z Wasilijem Żirowem ponownie zameldował się w wadze cruiser. W
walce z Denisem Lebedewiem nie miał jednak nic do powiedzenia, przegrał
wszystkie rundy, a swoją żałosną postawę tłumaczył odniesioną w 2 rundzie kontuzją
nogi. Pięć miesięcy później do walki z Bobbym Gunnem przystąpił już
ponad 20 kg cięższy. Mimo karykaturalnej postury i równie słabej postawy udało
mu się jednak wygrać przed czasem, choć gdyby nie kontuzja rywala musiałby
zapewne męczyć siebie i kibiców przez pełen dystans. Już pod koniec tego miesiąca
Toney wyrusza do Australii, gdzie jego rywalem będzie miejscowy osiłek o
imponującym rekordzie i wysokim procencie nokautów. Trudno spodziewać się, że
twardogłowy James miałby przegrać przed czasem, w końcu nie zdarzyło mu się to
w żadnej z dotychczasowych 86 walk. Oczywiście tego też mu nie życzę, ale może
właśnie taka porażka uzmysłowiłaby mu, że do formy z walk z Nunnem, McCallumem
czy nawet Żirowem nie ma już powrotu i dzisiaj w konfrontacji z czołówką oprócz
nazwiska nie ma on już nic do zaoferowania.
Shane Mosley (ur.
1971)
Mosley ostatnią walkę
wygrał w styczniu 2009 r, kiedy to raczej niespodziewanie znokautował Antonio
Margarito. Od tamtej pory do ringu wychodził czterokrotnie, trzykrotnie
przegrywając i raz tylko remisując z Sergio Morą. O ile trudno mu się dziwić,
że przyjął milionowe oferty walk z Mayweatherem i Pacquaio, o tyle walkę w
wadze jr średniej z Saulem Alvarezem mógł sobie darować. W konfrontacji z 19
lat młodszym i naturalnie większym rywalem Mosley od początku miał służyć
jedynie jako nazwisko do rekordu Canelo. Potwierdziła to jednostronna walka, a
jeden z sędziów chyba tylko z sentymentu dla byłego mistrza zapisał na jego
koncie dwie rundy. Niestety również Mosley wydaje się nie dostrzegać upływających
lat i w maju po raz kolejny wyjdzie na ring z rywalem, następnym po Alvarezie zresztą,
który z racji wieku mógłby być jego synem. Pablo Cesar Cano to co najwyżej
średniak, ale nawet z takimi dzisiejszy Sugar nie jest faworytem. Nawet jeśli Mosley
wygra tą walkę, to co wtedy? Kolejny jednostronny oklep od kogoś z czołówki? Nie wiadomo
tylko po co, bo na brak pieniędzy po ostatnich walkach Mosley raczej nie
powinien narzekać.
Hasim Rahman (ur.
1972)
Rahman nie był nigdy
wybitnym ciężkim, ale nokautując Lennoxa Lewisa na stałe zapisał się w historii
wagi ciężkiej. Poza tym pokonał m.in Corrie Sandersa, Kali Meehana i Monte
Barretta, remisował z Davidem Tuą i Jamesem Toneyem. Jego kariera skończyła się
w zasadzie już w 2006 r. kiedy to stracił pas WBC po porażce przez KO w 12
rundzie z Olegiem Maskajewem. Dwa lata później Rahman niespodziewanie otrzymał
kolejną mistrzowską szanse. Sensacji jak w walce z Lewisem nie było i po
jednostronnym laniu młodszy z braci Kliczko zastopował Amerykanina w 7
odsłonie. Po ponad rocznej przerwie Rahman wrócił na ring w 2010 r, pokonał
przed czasem pięciu podających się za pięściarzy bliżej nieokreślonych
osobników, a w ramach uznania federacja WBA uczyniła go obowiązkowym
pretendentem dla Alexandra Powietkina. Do starcia z Rosjaninem The Rock
przystępował po kolejnej długiej przerwie, ale zbijając
kilkanaście kilogramów sprawił chociaż pozory gotowości do walki. Niestety w
ringu wyglądał fatalnie (nie tylko wizualnie), a każdy mocniejszy cios
Powietkina powodował, że zachowywał się nie szukając wyszukanych porównań jak
trzcina na wietrze. Ostatecznie ta jedna z najbardziej żenujących walk o pas
mistrzowski w wadze ciężkiej (jaki pas, taki mistrz i pretendenci) zakończyła
się już w drugiej rundzie, kiedy to otrzymaniu kilku mocnych ciosów bezradny
Rahman jedną rękę opuścił do bioder, drugą chwycił się lin i jakby świadomie
wystawił na się odstrzał, który nastąpił z kolejnym ciosem Powietkina. Niestety
nazwisko Rahmana jest ciągle gorącym towarem dla promotorów młodych pięściarzy,
o czym świadczy chociażby próba ściągnięcia go dla Artura Szpilki. Tym razem
się jeszcze nie udało, pewnie dlatego, że The Rock nie roztrwonił jeszcze
ostatniej wypłaty, ale gdy to już nastąpi pewnie znowu wróci na ring. Kto wie,
może nawet ponownie zostanie oficjalnym pretendentem…
Byron Mitchell (ur.
1973)
Były dwukrotny mistrz
WBA w wadze super średniej, dzisiaj niestety wrak, którego nazwisko do rekordu
połakomili dopisać się niedawno również i polscy pięściarze. Do pierwszej
mistrzowskiej szansy Mitchell przystępował z imponującym rekordem 19-0 (15 KO)
i mimo, że wyraźnie przegrywał na kartach punktowych to w 11 rundzie potwierdził,
że dysponuje potężnym ciosem nokautując dotychczasowego championa Frankie
Lilesa. W kolejnych latach dał się zapamiętać z bardzo wyrównanych dwumeczów z
Brundo Girardem i Mannym Siacą. Wreszcie w 2003 r wyruszył do Niemiec na walkę
unifikacyjną z niepokonanym Svenem Ottke. Mitchell był lepszy, zasłużył na
zwycięstwo, ale nie po raz pierwszy potwierdził się fakt, że żeby wygrać z
Niemcem na wyjeździe trzeba go znokautować, inaczej dźentelmeni zwani sędziami
punktowymi przyznają zwycięstwo gospodarzowi. Kilka miesięcy później Mitchell
przegrał jeszcze w 2 rundzie z Joe Calzaghe, w tej samej rundzie samemu jednak
rzucając go po raz pierwszy w karierze na deski i na 4 lata zniknął z ringów.
Po powrocie przez pewien czas przeplatał jeszcze porażki ze zwycięstwami nad
średniakami, ale od czas KO z Otisem Griffinem w 2010 r robi jedynie za mięso
armatnie dla swoich rywali. Kiedy znokautował go Zsold Erdei, który przecież
nigdy wielkim puncherem nie był miałem nadzieję, że Amerykanin zda sobie
sprawę, że z jego opornością na ciosy, a właściwie jej brakiem z każdym
kolejnym wyjściem na ring naraża się tylko na ciężkie nokauty. Niestety po
walce z Węgrem Mitchell stoczył dotąd jeszcze trzy walki. Ciężkie nokauty
zaliczył z rąk Dawida Kosteckiego i Andrzeja Fonfary, a ostatnią walka już w
limicie wagi cruiser skończyła się dla niego w pierwszym starciu. Nie wiem jak
wygląda poziom służby zdrowia w Stanach Zjednoczonych, ale skoro ktoś dopuszcza
jeszcze Mitchella do walk to domyślam się, że nie jest specjalnie wysoki.
Enzo Maccarinelli
(ur. 1980)
Kolejny po Royu
Jonesie Jr pięściarz, którego fani przed każdą kolejną walką drżą o jego
zdrowie. Ten były mistrz WBO w wadze cruiser od czasu szybkiej porażki z
Davidem Hayem w 2008 r jest notorycznie nokautowany przez każdego lepszego
pięściarza. Po brutalnym nokaucie z rąk Alexandra Frenkela w 2010 r w podjął
niezrozumiałą decyzję zbicia ponad 20 funtów i przejścia do wagi półciężkiej. W
marcu ubiegłego roku spróbował jeszcze raz sił w wadze cruiser, która o mały
włos nie skończyła się dla niego kolejną przykrą porażką przed czasem. Będącego
na skaju nokautu po uprzednim zaliczeniu desek Enzo uratował jednak gong. Nie
było by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że wybił on jakieś 50 sekund za
wcześnie. W dalszej fazie pojedynku z silnym fizycznie, ale bardzo mocno
ograniczonym pięściarsko rywalem potomek Włoskich emigrantów jeszcze raz
wylądował na deskach, ale ostatecznie udało mu się dotrwać do końca 12 rundy i zwyciężyć
na punkty. W ostatniej walce z Ovillem McKenzie doszło już do sytuacji, że
sędzia ringowy widząc przyjmującego go kilka ciosów na gardę szybko przerwał
pojedynek. Oczywiście decyzja ta była zdecydowanie zbyt przedwczesna i nie
można tłumaczyć jej tylko obawą o zdrowie zawodnika. W końcu arbiter ringowy nie
może stopować walki tylko dlatego, że podatny na nokauty pięściarz przyjmuje
ciosy, tym bardziej, że nie wydają się one robić na nim większego wrażenia. Nie
zmienia to jednak faktu, że Maccarinelli nie trzyma ciosu i mimo ciągle stosunkowo
młodego wieku w trosce o swoje zdrowie powinien już pożegnać się z ringiem. Za
nim to jednak nastąpi to już 20 kwietnia dojdzie do rewanżu z McKenzie. Chyba nie chcę na to patrzeć.
Danny Williams (ur. 1973)
Na początku wieku
Williams zaliczał się do europejskiej, a nawet szerokiej światkowej czołówki
wagi ciężkiej. Na liście pokonanych przez niego zawodników widnieją m.in nazwiska
Kali Meehana, Michaela Sprotta, Audleya Harrisona i Matta Skelttona. Pokonując
w 2004 r przez KO w 4 rundzie wrak Mike'a Tysona doczekał się nawet walki o
tytuł WBC z Witalijem Kliczko. W starciu z Ukraińcem nie miał jednak wiele do
powiedzenia i po zaliczeniu kilku efektownych nokdaunów w 8 rundzie zlitował
się wreszcie nad nim sędzia ringowy, który zastopował ten nierówny pojedynek.
Warta uwagi jest też jego zwycięska walka z Markiem Potterem z grudnia 2000 r,
kiedy to mimo kontuzji prawego barku Williams postanowił kontynuować pojedynek
i walcząc w zasadzie tylko lewą ręką efektownie znokautował swojego rywala.
Porażka w 2010 r z Dereckiem Chisorą wydawała się idealnym momentem na
zakończenie kariery i taką decyzję Williams też podjął. Niestety w swoim
postanowieniu wytrwał tylko 10 miesięcy i po pokonaniu dwóch dostarczycieli
zwycięstw sam wcielił się w ich rolę. Obecnie na łotewskiej licencji
w poszukiwaniu zarobku przemierza całą Europę przy okazji notując serię 6
kolejnych porażek. Mam nadzieję, że w tym tourze nie znajdzie się również
miejsce dla Polski i walki z naszymi ciężkimi ,,prospektami".
Owen Beck (ur. 1976)
Może Beck nigdy nie
był jakimś szczególnie wyróżniającym się ciężkim, ale dzięki zbudowaniu rekordu
24-0 (18 KO) dostał się w 2005 r. do walki o pozycję o nr 1 rankingów WBC i
IBF. Co prawda przegrał przez TKO w 9 rundzie z Monte Barrettem, ale do tego
czasu toczył z faworyzowanym rywalem bardzo wyrównany bój. Kilka miesięcy
później w kolejnym eliminatorze tym razem tylko przez SD uległ Rayowi
Austinowi. Rok później doczekał się jednak walki o pas, a mistrzem, który dał
mu szansę był potężny Nikołaj Wałujew. Tym razem przegrał jednak szybko, bo już
w 3 rundzie. Od czasu starcia z Rosjaninem pokonał jeszcze czterech tzw bumów, a następnie
rozpoczął sprzedaż swojego wciąż bardzo dobrego bilansu i to od razu na hurtową
skalę. Od stycznia 2010 r Beck przegrał 9 walk z rzędu, z czego 8 przed czasem.
Odwiedził (no bo przecież nie walczył) m.in. Australię, Polskę i Rosję. W
ostatniej walce wycierał nim ring wracający po długiej przerwie 43-letni Oleg
Maskajew.
darmowe fixy bukmacherskie pewniaki
OdpowiedzUsuńinsidery
zapraszam
http://fixybuk.blogspot.com/
tenis pilka nozna hokej
surebety
www.camelbet.com zakłady bukmacherskie
OdpowiedzUsuń